piątek, 12 sierpnia 2011

Recenzja "Amerykanin. Niezwykle skryty dżentelmen" czyli nie mam pomysłu na tytuł...

W dzisiejszych czasach bardzo często filmowcom o wiele bardziej opłaca się adaptować jakąś książkę na film, niż stworzyć własny, oryginalny scenariusz. Czasami jednak taka kombinacja i współistnienie dwóch odmiennych typów rozrywki okazuje się być nietrafionym pomysłem. Właśnie tak stało się z książką autorstwa brytyjskiego pisarza Martina Bootha o tytule „Amerykanin. Niezwykle skryty dżentelmen” oraz jego ekranizacją z Georgem Clooney’em wcielającym się w postać głównego bohatera. 

Na samym początku recenzji warto podkreślić, że okładka książki i obejrzenie filmu (bądź jego zwiastunów) może wprowadzić czytelnika w mylne wrażenie, że mamy do czynienia z dziełem napakowanym akcja, adrenaliną i dużą ilością strzelanin (sugeruje to nawet okładka z biegnącym Clooney’em). Jest to jednak błędne myślenie i aby przynajmniej częściowo przygotować się na odbiór tej lektury należy wiedzieć, że autor położył w niej nacisk na coś zupełnie innego. Akcja książki toczy się w jednym z wielu małych miasteczek położonych w środkowych Włoszech. Narratorem jest sam bohater, przez mieszkańców nazywany Signorem Farfallą (motylem). Prowadzi nas krętymi uliczkami miejscowości, pokazuje miejsca warte odwiedzenia i przede wszystkim twory portrety ludzi, których napotyka na swojej drodze. Od samego początku wiemy jednak, że pod maską artysty zajmującego się malowaniem motyli stąd też jego przydomek) kryje się ktoś inny. Narrator z początku stara się ukryć to, kim jest i czym się zajmuje. Niestety, już sama okładka zdradza dużo o jego profesji (chociaż nie jest to morderca). 

Opisy ludzi i miejsc zajmują znaczną część książki i wymagają przyzwyczajenia się do powolnego postępu akcji i skoncentrowaniu się na wyobrażaniu sobie wszystkiego, co przedstawia Signore Farfalla. A z początku nie jest to łatwe, może wręcz zniechęcić do lektury i odłożenia książki na półkę. Bieg wydarzeń przyśpiesza dopiero pod koniec, gdy już oswoimy się z dużą ilością niepotrzebnych informacji, opisów i jesteśmy gotowi na czytanie „Amerykanina” z pewną przyjemnością pojawia się kulminacyjny moment i szybkie zakończenie. Booth miał zamiar stworzyć lekturę w której umieści dużo przemyśleń o życiu, śmierci i tym, kim jesteśmy ale nie był w stanie w odpowiedni sposób dozować opisy i momenty akcji, które pobudzą przysypiającego czytelnika. 

Osoby które zdążyły wcześniej obejrzeć film i mimo to chcą przeczytać oryginał z pewnością ucieszy wiadomość, że mamy do czynienia z innym zakończeniem. Niemniej książka ta w żadnym aspekcie nie wybija się ponad przeciętność, a ogromna ilość przemyśleń i opisów, bez jakiejkolwiek akcji czy próby zachęcenia do dalszego poznawania fabuły odrzuci wiele osób. Być może miłośnicy Toskanii i Włoch będą zadowoleni z lektury, ale nawet oni znajdą na rynku wydawniczym lepsze tytuły.

5 komentarzy:

  1. Jeżeli książka wpadnie w moje ręce, to dam jej szansę:)
    Pozdrawiam!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Książka raczej nie dla mnie, recenzja ciekawa :)

    OdpowiedzUsuń
  3. raczej nie przeczytam, pewnie bym przez nią nie umiała przebrnąć

    Pozdrawiam ! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dlaczego nie? Czasem trzeba spróbować czegoś nowego:)

    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  5. Sama nie wiem. Twoja recenzja nie do końca polecająca książkę i chyba się nie zdecyduję. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Popularne posty