niedziela, 6 października 2013

Star Trek, Star Wars, a ja tymczasem zachwycam się Mass Effectem...

Zawsze miałam problemy z filmami zaliczanymi do klasyki. Wynikało to po części z tego powodu, że po prostu ich nie widziałam. Nie zawsze interesowałam się aż tak filmami, a oprócz tego w kolejce czekało mnóstwo książek, seriali oraz gier. A wypadałoby robić coś jeszcze oprócz tego. Dlatego moja lista filmów do obejrzenia na Filmwebie liczy obecnie 1780 tytułów. W pewnym momencie było to ponad 2500 produkcji, ale przejrzałam zestawienie i usunęłam to, co mogę obejrzeć kiedy indziej. Liczba nadal imponująca, ale do końca roku postaram się zmniejszyć ją do 1500 filmów. Kto wie, może mi się uda. Tymczasem wzięłam się za oglądanie starszych Star Treków, przygotowując się do obejrzenia W ciemność. Star Trek. I wrażenia mam cokolwiek mieszane.

Podobnie jak z Gwiezdnymi Wojnami (stare części obejrzałam dopiero niedawno i wcale mnie nie zachwyciły) nie czuję żadnego sentymentu do produkcji, których nie widziałam w dzieciństwie. To prawdopodobnie dlatego nie oczekuję z niecierpliwością na kolejne filmy z uniwersum SW i krytycznie patrzę na zachwyty wielu osób nad tą serią. Podobnie jest ze Star Trekiem. Pierwsza część powstała w 1979 roku i widać to na każdym kroku. O ile jakość efektów specjalnych wcale mi nie przeszkadza, tak zupełnie nie mogę znieść tego, w jaki sposób została nakręcona ta produkcja. Wszystko dzieje się za wolno, pierwsze minuty to po prostu napisy i widok gwiazd, dialogi są za proste a akcja często ma zbyt powolne tempo. Pewnie, kiedyś nie kręcono takich filmów jak teraz i fani serii mogą czuć się oburzeni z powodu tego, co pisze. Nie mając w dzieciństwie styczności ze Star Trekiem wiele razy robiłam przerwy w oglądaniu i sprawdzałam, co dzieje się w Internecie. Film zupełnie mnie nie zainteresował, zwłaszcza, że wcześniej widziałam wersję Abramsa i wiedziałam mniej więcej, co się wydarzy.

O wiele bardziej spodobała mi się druga część – Gniew Khana z 1982 roku. Ricardo Montalban świetnie zagrał głównego antybohatera, a wszystkie sceny z tą postacią naprawdę przykuwały uwagę. Nawet dziwne stroje bohaterów (często w ogóle niepraktyczne) nie przeszkadzały mi we wciągnięciu się w historię prezentowaną przez Nicholasa Meyera. Zaskoczyło mnie to, że w produkcji pojawia się Kirstie Alley  - wcześniej nie miałam pojęcia, że ta produkcja znajduje się w jej filmografii. W tamtych czasach obecność tak wielu kobiet w rolach głównych w produkcji science fiction budziła niemałe poruszenie, jednak dla mnie i jak dla wielu współczesnych widzów jest to coś naturalnego. Zawsze zwracam szczególną uwagę na to, jakie kobiece postacie pojawiają się w dziele (szczególnie, jeśli to gra komputerowa). Niedługo najprawdopodobniej doczekamy się pierwszego filmu o superbohaterach z kobietą w roli głównej, dlatego pod względem odkrywczości trudno nie docenić rewolucji jaką przyniosły pierwsze Star Treki.


W ciemność. Star Trek (kolejny przykład „udanego” polskiego tłumaczenia tytułu) to solidna kontynuacja Star Treka z 2009 roku, jednak można w niej znaleźć dużo wad. Przez cały czas trwania filmu widać, że produkcja nastawiona jest na młodszą widownię, fabule brakuje głębi a główny antagonista nie różni się zbytnio od tego typu postaci widzianych w innych produkcjach. Zabrakło też odpowiedniego rozwoju postaci, a obecność większości z nich na ekranie służy jedynie do wyróżniania się akcentem, urodą lub ewentualnie udziału w scenach akcji. Przykład jest pojawienie się nowej postaci kobiecej – granej przez Alice Eve doktor Carol Marcus. W paru scenach aż prosi się o dłuższe, mniej wyświechtane dialogi. Również konflikt pomiędzy Spockiem (Zachary Quinto) a Uhurą (Zoe Saldana) zostaje rozwiązany po jednej wzruszającej opowieści Spocka. W filmie zdecydowanie brakuje wyrazistych charakterów, które zostałyby zapamiętane na dużej. Prawie udaje się to Benedictowi Cumberbatchowi (Khan) ale nawet z jego talentem aktorskim nie było przeskoczenie słabości scenariusza.

J. J. Abrams bardzo dobrze przedstawia sceny akcji chociaż w wielu scenach po głębszej analizie można dojść do wniosku, że pewnie decyzje bohaterów są bezsensowne. I nie tylko to. Przykłady? Telefony komórkowe w przyszłości będą miały rewelacyjny zasięg – nawet jak nie działa łączność pomiędzy statkami, to za pomocą telefonu połączymy się z drugą osobą z każdego miejsca we wszechświecie. Może w pozostałych scenach wystarczyło zadzwonić a nie próbować przywrócić łączność? A już na samym początku mamy scenę ucieczki bohaterów, ponieważ najlepiej odwrócić uwagę tubylców od statku kradnąc ich święty zwój niż zostawić Enterprise na orbicie i wysłać mały statek, z którego zostanie automatycznie zrzucony potrzebny ładunek. Ale lepiej narażać wszystkich aby widz czuł więcej emocji. Ale nie czuje, bo bohaterzy są zbyt płascy i niecharyzmatyczni. I to największy problem tego filmu. A poniżej kompilacja absurdów w filmie.



Uniwersom Star Treka jak i Star Wars nie udało się podbić mojego serca. W przypadku pierwszego starsze filmy nie robią na mnie takiego wrażenia, a nowsze to po prostu blockbustery z dobrą obsadą i dużą liczbą błysków, natomiast w przypadku drugiego nigdy nie przepadałam za prostym podziałem na dobro i zło. Jakby tego było mało Yoda mnie irytował, a Han Solo to za mało aby polubić to uniwersum. Oczywiście są jeszcze książki (ale tych nie czytałam, więc się nie wypowiadam) oraz gry komputerowe. Zarówno Knights of the Old Republic jak i Star Wars: Force Unleashed bardzo mi się podobały, a w to pierwsze z chęcią zagram ponownie (jak już przejdę kilkadziesiąt zaległych gier). Jest jednak inne uniwersum science fiction, które absolutnie uwielbiam i jestem ogromną fanką wszystkiego, co jest z nim powiązane.



Studio BioWare ze swoją trylogią Mass Effect sprawiło, że przesiedziałam długie godziny nad każdą z części, przeczytałam również wydane komiksy i niedługo zabiorę się za książki. Przygody Sheparda, pierwszego ludzkiego Widma (strażnika wszechświata odpowiadającego tylko przed Radą) oferują coś, czego próżno szukać w filmach sf – możliwość wyboru i samodzielnego pokierowania losami ludzkości i galaktyki. To ode mnie zależało, którzy towarzysze przeżyją do końca oraz to czy bohater przetrwa walkę ze Żniwiarzami.

Oczywiście każda z części miała mnóstwo wad, a zakończenie trylogii przejdzie do historii jako niezwykle absurdalne i wkurzające (wybierz kolorek) jednak oprócz bohaterów oraz niezwykle szczegółowego przedstawienia świata jest coś jeszcze, co czyni gry z serii Mass Effect moimi ulubionymi – szarość postaci i świata przedstawionego. Kierując losami Sheparda to ja decyduję, kto przetrwa a kto nie, często nie mając jednego, dobrego wyboru. Na dodatek scenarzyści w studiu mieli do siebie przypisanych towarzyszy i każdy tworzył dialogi dla swojej postaci. Dzięki temu ich charaktery są tak odmienne a o samej grze można dyskutować ze znajomymi godzinami.

Wracając jednak do samego uniwersum, mamy do czynienia ze światem, w którym ludzkość wcale nie jest taka potężna i świetna, jak jej się wydaje. Ma ambicje i chce szybko awansować w hierarchii galaktycznej ale wcale nie jest to takie proste. Na dodatek wiele ras, które już dłużej zajmują się polityką nadal nie doczekało się swojego miejsca w Radzie i z zazdrością patrzy na nasz gatunek. Podoba mi się to, że pomimo równowagi wśród ras, cały czas pojawiają się konflikty, a większości polityków w grach tylko pozornie zależy na dobrze ogółu, bardziej troszcząc się o swoje interesy. Właśnie dzięki takiej realności i dbałości o szczegóły Mass Effect potrafi zachwycić swoim światem. Pokazuje też po części to, co możemy ogólnie zauważyć w społeczeństwie – ludzie coraz bardziej oczekują gier, filmów i książek, które nie opowiadają o prostym zwycięstwie dobra nad złem, a nie wszystkie postacie są tylko dobre bądź tylko złe. Tutaj oczywiście można się czepiać, że w końcu Shepard chce uratować galaktykę, ale patrzą na drogę jaką przebył, zawarte sojusze i straty jakie poniósł, daleko mu do wizerunku herosa sprzed lat. I może właśnie to podoba mi się w tej grze najbardziej (oprócz rewelacyjnych rozmów z towarzyszami i multiplayera w Mass Effect 3). Poniżej jeden z moich ulubionych utworów Malukah.



Mam wrażenie że ten tekst to więcej „lania wody” niż konkretów, ale umieszczę go mimo to na blogu. Jeśli uważacie, że takie coś jest złe, to postaram się umieszczać teksty w trochę innym styl :)

piątek, 4 października 2013

Dobre seriale do obejrzenia w weekend

Wiele osób nie ma czasu na oglądanie wieloodcinkowych seriali. Praca, studia albo nauka w szkole skutecznie to uniemożliwiają, ale nic nie stoi na przeszkodzie żeby zapoznać się z równie dobrymi tytułami z mniejszą ilością odcinków oraz sezonów. W tym wpisie (który wcześniej ukazał się również na Gildii) typuję moich osobistych faworytów do szybkiego obejrzenia. Poniżej znajdziecie tylko te tytuły, które miałam okazję obejrzeć i mi się spodobały.
Orange is the New Black (2013, do tej pory 13 odcinków, drugi sezon zapowiedziany na 2014 rok) – jak na razie ukazał się jeden sezon tej produkcji i z miejsca spotkał się z pochlebnymi opiniami krytyków. Platforma Netflix od razu publikuje całe sezony swoich produkcji, co jeszcze bardziej przyczynia się do ich nałogowego oglądania.
Serial powstał na podstawie wspomnień Piper Kerman, a za prowadzenie serialu odpowiada Jenji Kohan (Trawka). Piper Chapman (Taylor Schilling) zostaje skazana na 15 miesięcy pozbawienia wolności z powodu przestępstwa popełnionego podczas szalonej młodości. Planowanie ślubu z miłym i spokojnym Larrym (Jason Biggs) musi zejść na drugi plan. Bohaterka próbuje przetrwać w więzieniu, lecz jej życie komplikuje to, że jedną ze współwięźniarek jest jej była kochanka, a przy tym międzynarodowa dilerka narkotyków Alex (Laura Prepon). W serialu zdecydowanie najmocniejszą stroną jest to, w jaki sposób zostały przedstawione poszczególne postacie. I nie mam tu na myśli tylko wspomnianej trójki, ale również pozostałe bohaterki. Każdy odcinek skupia się na losach innej osoby, a ich flashbacki wypadają rewelacyjnie. Należy do tego dodać świetne dialogi: I always miss you until you're here oraz  Hey, Kate Winslet. See any icebergs? to tylko pierwsze przykłady, bowiem w produkcji mamy mnóstwo ciekawych rozmów. Orange is the New Black to sprawne połączenie dramatu z komedią (chociaż jednak mimo wszystko całość skłania raczej do smutnej refleksji, jak jedna decyzja w naszym życiu może zmienić wszystko i nie ma już powrotu), będące dla mnie jedną z największych niespodzianek tego roku.

Most nad Sundem (2011, 10 odcinków, będzie drugi sezon) – kooprodukcja duńsko-szwedzka oferująca wszystko to, co najlepsze w skandynawskich kryminałach. Oglądając serial śledzimy losy szwedzkiej policjantki Sagi (rewelacyjna Sofia Helin) oraz duńskiego inspektora Martina (Kim Brodnia). Na środku mostu łączącego Danię ze Szwecją zostaje znalezione ciało, a w dalszym toku śledztwa okazuje się, że są to części ciała dwóch kobiet pochodzących z sąsiadujących ze sobą państw.
Poszukiwania mordercy trwają całe dziesięć odcinków, ale ani przez moment nie mamy uczucia oglądania zapychacza czasu. Na dodatek morderca swoimi poczynaniami zwraca uwagę na prawdziwe problemy społeczne trapiące obydwa kraje, przez co całość wypada jeszcze ciekawiej i bardziej ponuro. Most nad Sundem zdecydowanie nie jest lekkim, luźnym serialem. W waszej pamięci na długo pozostanie postać Sagi, ponieważ jest ona dość… specyficzna. Nigdy nie pada w serialu to, na co cierpi, ale w wywiadach niejednokrotnie pojawia się określenie Asperger – zaburzenie bliskie autyzmowi. Rzadko kiedy w serialach mamy okazję poznać takich bohaterów. Warto również nadmienić, że powstała amerykańska wersja produkcji o tytule The Bridge, jednak jak na razie nie dorównuje ona jakością (i przede wszystkim przedstawieniem głównej bohaterki) oryginałowi.

Defiance (2013, 12 odcinków, zamówiony drugi sezon) – miłośnicy science fiction nie mają łatwego życia, jeśli chodzi o seriale. Trudno znaleźć godnego następcę Firefly oraz Farscape, ale Defiance pomimo słabszych pierwszych odcinków rozwija się w ciekawym kierunku. Serial stacji SyFy to przykład ciekawego połączenia telewizji z grami komputerowymi, ponieważ jednocześnie powstała gra MMO o tym samym tytule. Dzięki temu produkcje promują siebie nawzajem, chociaż osoby nie zainteresowane rozrywką komputerową będą równie zadowolone z serialu.
Ziemia przetrwała inwazję z kosmosu, jednak w wyniku intensywnych walk doszło do terraformacji, pojawiły się nowe rośliny oraz niebezpieczne zwierzęta. Fragmenty wraków statków kosmicznych uniemożliwiają dalszą eksplorację przestrzeni kosmicznej, poza tym, ludzie wolą nie ryzykować kontaktu z kolejnymi obcymi. Zwłaszcza, że pomimo zakończenia wojny na Ziemi pozostało wielu kosmitów różnych ras. Nasza planeta podzieliła się na tereny Republiki Ziemi oraz obszar zamieszkiwany przez obcych. Miejsc neutralnych jest niewiele, a do nich zalicza się tytułowe „Defiance”. Nie ważne, kim się jest – o ile będziesz przestrzegać tutejszego prawa, znajdziesz tu schronienie. Dzięki takiemu postawieniu sprawy oraz odcięciu miasta od technologii i dostaw Republiki Ziemi niejednokrotnie możemy odnieść wrażenie westernowości produkcji.
W pierwszych odcinkach twórcy skoncentrowali się na przedstawieniu dwójki bohaterów, którzy dopiero przybyli do miasta - dawnego żołnierza Nolana (Grant Bowler) oraz młodej Irithianki, Irisy (Stephanie Leonidas). Więzy pomiędzy tą dwójką prezentują się bardzo ciekawie, ponieważ Irisa została przygarnięta w młodym wieku przez Nolana i to on ją wychowywał. W Defiance scenarzyści systematycznie rozwijają kolejne postacie i dodają nowe wątki oraz informacje o przedstawionym świecie. Dzięki temu z każdym odcinkiem coraz bardziej wciągamy się w świat pełen kontrastów, różnych kultur i walczących ze sobą stron. Burmistrzem Defiance jest próbująca utrzymać spokój w mieście Amanda Rosewater (Julie Benz), ale kolejnym przykładem kontrastów, jest fakt, że jej młodsza siostra Kenya prowadzi salon uciech, a pomimo to nikt nie ma żadnych problemów z taką rodziną osoby reprezentującej miasto. Nie zabrakło niestety wątku dość banalnego, mianowicie międzygatunkowej wersji Romea i Julii, jednak im dalej, tym ciekawiej, a postacie da się nawet lubić.
Właśnie z powodu przemyślanego wykreowania świata, ras obcych i ich kultur, serial ogląda się z dużą przyjemnością. Widać, że twórcy doskonale wiedzą, w jakim kierunku ma zmierzać fabuła. Dotyczy to zarówno wątków jednoodcinkowych, jak i zdarzeń o znacznie większym znaczeniu, przewijających się przez cały sezon. Odcinek finałowy pozostawił wiele pytań, dając również nadzieję na drugi, jeszcze lepszy sezon. Defiance to dobre science fiction, które raczej nie zawiedzie miłośników tego gatunku.

Sherlock (2010, 2 sezony, po 3 odcinki każdy, trzeci sezon w produkcji) - jedyny serial w zestawieniu, posiadający jak na razie dwa sezony. Jednak każdy z nich to zaledwie trzy odcinki, co prawda półtoragodzinne, ale i tak pozostawiające uczucie niedosytu oraz oczekiwania na będącą w produkcji kontynuację. Jeśli nigdy nie przepadaliście za Sherlockiem Holmesem albo nie wierzyliście w to, że Brytyjczycy również potrafią stworzyć dobry serial, to ten tytuł jest doskonałą okazją, aby zmienić swoje zdanie.
Akcja Sherlocka rozgrywa się we współczesnym Londynie, przez co historia została odpowiednio zmodyfikowana, a śledztwa znane z książek przystosowane do naszych realiów. Każdy odcinek to odrębna historia, trudno znaleźć wśród nich słabszy epizod, co najwyżej mogę napisać, że na mnie największe wrażenie zrobił pierwszy oraz trzeci odcinek drugiego sezonu. Brytyjczycy wiedzą, jak traktować widza – zabawiają go dobrymi, błyskotliwymi dialogami, często zostawiają miejsce na własne przemyślenia oglądającego. Nie ma tutaj łopatologicznego wykładania wszystkiego wprost. Dzięki małej ilości odcinków produkcja cały czas sprawia wrażenie „świeżej”. 

Devious Maids (2013, 13 odcinków, zamówiony drugi sezon) – jedyny serial w zestawieniu, który aktualnie jest cały czas nadawany. Na dzisiejszy dzień wyszło 9 odcinków. Produkcja nie bez powodu jest porównywana do Gotowych na wszystko – pracują nad nią osoby zajmujące się tą serią, w tym Eva Longoria w roli producentki. Z odcinka na odcinek serial ogląda coraz więcej widzów i trudno się dziwić, ponieważ po zakończeniu produkcji Gotowych na wszystko ciężko znaleźć w telewizji ich godnego następcę.
W Devious Maids śledzimy losy latynoskich sprzątaczek, pracujących w domach bogatych rodzin. Grana przez Anę Ortiz (Brzydula Betty) Marisol Duarte rozpoczyna swoją pracę w posiadłości rodziny, w której doszło do morderstwa wcześniejszej pokojówki. Jednak ma w tym ukryty motyw, o którym dowiemy się dopiero później, w dalszym odcinkach. Jej celem jest wyjaśnienie całej sprawy i zadbanie o to, żeby winni trafili przed sąd. W międzyczasie poznaje inne pokojówki, pracujące w pobliskich domach. Każda z pięciu głównych bohaterek jest charakterystyczna oraz posiada własne problemy i ani przez moment nie mamy wrażenia, że któraś z nich wysuwa się na pierwszy plan. Na dodatek scenarzyści zadbali o ciekawe postacie właścicieli domów – na ogromną pochwałę zasługuje Rebecca Wisocky w roli Evelyn. Z biegiem odcinków poznajemy kolejne sekrety dotyczące jej rodziny, a aktorka idealnie poradziła sobie z oddaniem emocji targających bohaterką.
Poszukiwanie zabójcy Flory (tak nazywała się ofiara) będzie pewnie trwało dłużej, niż tylko jeden sezon, ale ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że jest ono specjalnie przeciągane przez twórców. Aktualne problemy bohaterek wciągają i potrafią autentycznie bawić. Zdecydowanie najbardziej „letni” serial w zestawieniu.

The Crimson Petal and White (2011, 4 odcinki, zakończony) – jeśli nadaj nie jesteście przekonani do seriali historycznych, zwłaszcza tych będących ekranizacjami powieści, ta produkcja może zmienić wasze podejście. Wiktoriański Londyn to nie tylko piękne kamienice i powozy, ciekawa kultura i herbatki o piątej po południu. To również ogromne rozwarstwienie społeczne, brud, wyuzdanie oraz walka o przeżycie.
Produkcja powstała na podstawie powieści Michela Fabera o tym samym tytule. Główny bohater to Wiliam Rackham (Chris O’Dowd). Jest synem właściciela fabryki perfum, jednak bardziej niż przejęcie interesu po ojcu, interesuje go rozwijanie swoich umiejętności poetyckich. Wrażliwy i dość naiwny, nie potrafi poradzić sobie z opieką nad chorą psychicznie żoną. Szuka pociechy wśród kobiet lekkich obyczajów. To właśnie tam poznaje niezwykle inteligentną Sugar (rewelacyjna Romola Garai). Bohaterów zaczyna łączyć nić zrozumienia, jednak serial ani razu nie burzy wizerunku tamtej epoki, przez co trudno spodziewać się dobrego zakończenia dla wszystkich bohaterów miniserialu.
Kolejnymi powodami, dla których powinniście dać szansę tej produkcji są przepiękne zdjęcia. Wiktoriański Londyn zaskakuje pełnią kontrastów, a stroje i wnętrza niejednokrotnie zadziwią szczegółowością. Na dodatek na ekranie pojawia się Gillian Anderson (Z Archiwum X) w roli, która może zaskoczyć wiele osób – gra właścicielkę domu uciech.

Dr. Horrible's Sing-Along Blog (2008, 3 odcinki, zakończony) – najkrótszy z prezentowanych tutaj seriali. Można go obejrzeć w całości za jednym razem, ponieważ każdy odcinek trwa około piętnastu minut. Joss Whedon to scenarzysta oraz reżyser znany każdemu miłośnikowi komiksów. W końcu to dzięki niemu Avengersi osiągnęli taki sukces, a jego pasję do science fiction doskonale widać we wszystkich dziełach tego reżysera. Podczas strajku scenarzystów w 2008 roku postanowił stworzyć coś mniejszego, przy czym będzie doskonale się bawił. Wspólnie z rodziną i zaprzyjaźnionymi twórcami przygotowali trzyodcinkową opowieść o nieszczęśliwej miłości, nie takim super superbohaterze i superłotrze, który nim nie jest. Wszystko to w formie musicalu. Whedon zaangażował aktorów, których rozpoznaje każdy miłośnik seriali i kultury masowej. Neil Patrick Harris stworzył ikoniczną już postać Barney’a w Jak poznałem waszą matkę, Nathan Fillion pracował wcześniej z reżyserem przy Firefly, a teraz co tydzień gościmy go na ekranach w roli pisarza CastleFelicię Day zna większość miłośników gier komputerowych – współpracowała nad serialem Dragon Age: Redemption oraz ciągle produkowanym The Guild. Już sama obsada powinna zainteresować was tym projektem. A fabuła prezentuje się równie dobrze.
Billy (Neil Patrick Harris) ma ogromne ambicje – chciałby, aby świat poznał go jako Doktora Horrible, niebezpiecznego naukowca. Oprócz zdobycia władzy i dostania się do Ligi Złych (która jak na złość cały czas odmawia mu członkostwa), marzy o miłości. Jego wybranką zostaje Penny (Felicia Day). Niestety nie jest ona zbyt świadoma jego obecności. Nieśmiałość Strasznego Doktora oraz to, że tak naprawdę nie wyrządził prawdziwych szkód ani nikogo nie zabił, kontrastują ze stereotypem Złego. Podczas wykonywania niecnego planu dostania się do Evil League of Evil bohater naraża na niebezpieczeństwo ukochaną Penny. Pomimo opanowania groźnej sytuacji, cała zasługa spada na superbohatera  o nazwie - Captain Hammer The Corporate Tool (Nathan Fillion). Elementy komediowe doskonale przeplatają się ze scenami dość smutnymi, a przygotowane przez scenarzystów piosenki wpadają w ucho i idealnie wpasowują się w fabułę. Rewelacyjna produkcja, która nie zajmie wam zbyt dużo czasu, a jednocześnie z pewnością wciągniecie się w tą przewrotną historię.
A wy macie jakieś ulubione, dość krótkie seriale które byście polecili? :)

czwartek, 3 października 2013

Powrót! :)

Dwa lata temu prowadziłam ten blog wspólnie z siostrą, jednak odkąd zaczęłam mocniej udzielać się na Gildii nie miałam czasu ani nadmiernych chęci do prowadzenia bloga. Postanowiłam jednak do tego powrócić, ponieważ nie wszystko można opublikować na portalu. Mam parę pomysłów na kolejne wpisy, postaram się dodawać je w miarę regularnie, ale jak będzie w rzeczywistości przekonamy się niedługo. Niedługo na stronie pojawi się również parę tekstów z Gildii oraz z mojego poprzedniego bloga założonego na Wordpressie. Niestety nie dołączy do mnie siostra, która aktualnie przygotowuje się do matury.

Mam nadzieję, że część z was nadal mnie pamięta, a jak nie to witam na moim blogu:) Długo szukałam odpowiedniego szablonu, rozważałam coś w znacznie ciemniejszej kolorystyce, ale jasne tło i ciemna czcionka są zdecydowanie czytelniejsze. Jeśli macie jakieś uwagi odnośnie wyglądu bloga, piszcie śmiało w komentarzach. Zapraszam również do polubienia mojego profilu na Facebooku - tam będzie znacznie więcej aktualizacji i wpisów.

Na zdjęciu możecie zobaczyć mojego kota. Mam miłe wspomnienia z wizyty w Salzburgu i zarówno ja i moja siostra lubimy muzykę klasyczną dlatego takie, a nie inne imię. Niestety nie do końca trafione ponieważ kot jest niezwykle energiczny i szalony. Całe szczęście, że nadchodzi zima i już coraz więcej czasu spędza na spaniu.



Popularne posty