środa, 31 sierpnia 2011

"Mag Niezależny Flossia Naren Część I", czyli za co kochamy Kirę Izmajłową


Autor: Kira Izmajłowa
Tytuł: Mag Niezależny Flossia Naren Część I
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Oprawa: miękka
Ilość stron:397
Cena z okładki: brak(nalepka z Empiku: 39,90 zł)
Kira Izmajłowa to autorka, którą pokochałam po przeczytaniu „Wyższej Magii”. Jej poprzednie dzieło było niesamowite i trafiło na listę moich ulubionych książek. Kiedy tylko dowiedziałam się, że ukaże się jej nowa seria prawie umarłam ze szczęścia. Zamierzałam przeczytać ją od razu, ale kiedy dowiedziałam się o drugiej części, która miała okazać się później(kilka miesięcy) stwierdziłam, że zaczekam. Przecież wiedziałam już jak Kira Izmajłowa potrafi wciągnąć. Czy „Mag Niezależny Flosia Naren” to tytuł, którego nie można nie przeczytać?
Zacznijmy od fabuły. Nie miałam jakiegokolwiek pojęcia o czym właściwie jest ta książka. Opis, który znalazłam na stronie Fabryki Słów, a potem na odwrocie powieści za wiele nie mówił. Otóż znajdujemy taką opinię Oli Szwed:
„Nie daj się zwieść…

Początkowo może wydawać się zimną, arogancką, cyniczną, złośliwą zołzą której wrażliwość bez większego problemu zmieściłaby się w łyżeczce do herbaty.
Zołzą, która z uśmiechem na ustach splunie Ci w twarz i bez mrugnięcia okiem pośle Cię na śmierć…

Nie daj się zwieść...

Gdy przyjrzysz się dokładniej okaże się… jeszcze gorsza.
Królowa lodu to przy niej pikuś, "cynizm" to jej drugie imię, a gdyby niechcący ugryzła się w język to istnieje spore prawdopodobieństwo że zatruje się własnym jadem.
Jej wrażliwość spokojnie zmieści się na główce od szpilki. Twoje życie? Cóż, poza nielicznymi chwilami słabości absolutnie jej zwisa…

Nie daj się zwieść...

Zakochasz się w niej od pierwszej strony!”

Postanowiłam, że trochę przybliżę Wam fabułę „Maga Niezależnego Flossia Naren”. Główną bohaterką jest mag niezależny(rzadko spotykany, w odróżnieniu od maga klasycznego nie musi używać jakiś wzorków czy gestów)justrycjariusz Flossia Naren. To dziwne słowo „justycjariusz” oznacza zawód, otóż Flossia pracuje dla króla, bądź innych osób, które zechcą jej usług. Stoi ponad prawem, a jej zadaniem jest prowadzenie dochodzenia, szukanie winnych itd. Jest w pewnym sensie „śledczą”. W powieści znajdziemy jej przygody z rozwikłaniem najróżniejszych tajemnic, będzie jej przy tym towarzyszyć pewien porucznik na, którego została skazana przez króla- Laurienne. Podczas jednej ze swoich spraw, Flossia odkryje, że ktoś pragnie skłócić dwa państwa i doprowadzić do wojny. Jakby tego było mało to jeszcze pragnie odebrać życie bohaterce, a na to nasza zimna, pozbawiona skrupułów bohaterka nie może sobie pozwolić.
Właśnie w tym momencie zdałam sobie sprawę, że opisanie fabuły jest bardzo trudne. Ja już poznałam wszystkie pojęcia, jakie pojawiają się w lekturze, a oprócz tego znam ten „świat”. Wydaje mi się, że zrobiony przeze mnie opis może wpłynąć niekorzystnie na Waszą ocenę, dlatego podkreślam: nie bez powodów Fabryka Słów nie umieściła bardziej szczegółowych informacji o fabule. Moim zdaniem czytelnik musi sam się przekonać o czym właściwie jest „Mag Niezależny Flossia Naren”. Ja zostałam pozytywnie zaskoczona i od razu polubiłam Flo, porucznika Laurienne i cały świat wykreowany przez Kirę Izmajłową.
Bohaterowie to ogromny atut tego tytułu. Flossia jest faktycznie podła i nie obchodzi jej nic po za samą sobą. Chociaż zdarzają jej się momenty, kiedy nawet ona może zostać zraniona. Tak, więc to nie jest tak, że autorka wyolbrzymiała cechy Flo. Warto dodać, że w powieści pojawia się narracja pierwszoosobowa, dzięki temu często uśmiejemy się z kąśliwych uwag bohaterki. Chociażby jej komentarze dotyczące porucznika Laurienne, który jest ogromną ofiarą losu. Ściąga wszystkie nieszczęścia i jest bardziej jak dziecko, którym musi opiekować się Flo niż jej strażnik.
Nadal jestem pod ogromnym wrażeniem tej serii. Podobało mi się wszystko: od bohaterów aż po samą kreację świata. Chociaż muszę przyznać, że pierwsze strony nie wciągają to potem potrafią porwać na długie godziny. Czas spędzony razem z Flossią okazał się cudowny. Książkę oczywiście polecam, a sama wpisuję ją na listę ulubionych. Naprawdę warto.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

"Ofiara w środku zimy", czyli Mons Kallentoft walczący o pozycję Stiega Larssona



Autor: Mons Kallentoft
Tytuł: Ofiara w środku zimy
Wydawnictwo: Rebis
Oprawa: twarda
Ilość stron: 446
Cena z okładki: 39,90 zł


Kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki „Ofiarę w środku zimy” rzucił mi się w oczy napis „Nie zawracaj sobie głowy Stiegiem Larssonem, Kallentoft jest lepszy”. Bardzo mnie to zaintrygowało, ponieważ jestem wierną fanką Larssona. Po przeczytaniu Millenium już żaden kryminał nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Czyżby „Ofiara w środku zimy” miała być jeszcze lepsza? Czy taka śmiała opinia się sprawdziła?
Akcja kryminału rozgrywa się w Szwecji(w końcu mamy do czynienia z literaturą skandynawską). Jest luty, najzimniejszy od wielu lat. Wszystko wydaje się być uśpione i martwe, ale to właśnie takie chwile najczęściej lubią wybierać mordercy. Pewnej nocy, zostaje znalezione potwornie okaleczone ciało mężczyzny, który wisi zamarznięty na drzewie. Jedną z osób prowadzących śledztwo jest Malin Fors, samotna matka, mająca problemy z alkoholem oraz z facetami. Razem z innymi ludźmi pracującymi w policji będzie starała się znaleźć mordercę, ale sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana niż się im wydaje. Dlaczego zabójca tak okropnie pokaleczył ciało? Czy ponownie zaatakuje?
Fabuła „Ofiary w środku zimy” wydaje nam się dobrze znana, przecież ostatnimi czasy każdy kryminał jest niemalże identyczny. Mimo wszystko w tej książce znajdziemy parę elementów, które wyróżnią ją od innych. Przede wszystkim jest nimi styl autora. Kallentoft buduje niesamowite zdania, które wręcz sprawiały, że robiło mi się zimno. Jego opisy są niesamowite i właśnie dlatego „Ofiara w środku zimy” różni się od innych powieści z tego gatunku. Niektórym może nie spodobać się taka odmienność językowa, więc pewnie to jest przyczyną dosyć sprzecznych opinii, które czytałam. Skoro zaczęłam już opisywać Kallentofta to warto również wspomnieć o sposobie prowadzenia narracji. Bowiem w książce znajdziemy krótkie fragmenty napisane pochyłą czcionką, są to monologi ofiary znalezionej na drzewie. Jej monologi nie są stricte rodzinne, tragiczne itd. w zasadzie nie próbuje pomagać w śledztwie tylko obserwuje oraz komentuje. To naprawdę bardzo dobry i pomysłowy zabieg literacki.
Postacie w książce są dosyć przeciętne. Główna bohaterka jest aż do przesady genialna, sprytna i wysportowana. Kallentoft połączył to jeszcze z charakterem buntowniczki, spożywającej mnóstwo alkoholu, uprawiającej seks bez zobowiązań. Coś mi tu nie pasowało. Jakoś nie potrafiłam polubić Malin, wydawała mi się taka nierzeczywista. W „Ofierze w środku zimy” pojawia się mnóstwo bohaterów. Jest tak ogromna liczba nazwisk, imion w dodatku szwedzkich, których prawdę mówiąc nie rozróżniałam. Wszystkie wydawały mi się podobne, ciągle mi się mieszały, nawet pod koniec książki za bardzo tego nie ogarniałam. To chyba jedna z wad tego tytułu. Czytelnik najzwyczajniej w świecie nie daje rady.
Wydawnictwo Rebis moim zdaniem, wykonało świetną robotę. Okładka pasuje idealnie do treści książki, intryguje i jest po prostu dopracowana. Książka jest w twardej oprawie, więc się nie niszczy, a oprócz tego ma trochę większy format, dlatego cudownie się ją czyta. Można położyć ją na stole i wygodnie przekładać kartki. Oprócz tego czcionka jest przyjazna dla oczu. Naprawdę widać, że wszystko zostało dopracowane do ostatniego szczegółu.
Czy Kallentoft okazał się lepszy od Stiega Larssona? Niestety nie. To jest dobry kryminał, ale nic po za tym. Mam nadzieję, że w następnych tomach autor bardziej skupi się na bohaterach i nadal będzie prowadził taką narrację oraz pisał tym samym stylem. Jednak nie zmienia to faktu, że „Ofiara w środku zimy” podobała mi się i polecam ją szczególnie osobom lubiącym kryminały. Intryga jest ciekawa i chociaż trochę domyśliłam się rozwiązania zagadki to i tak warto. Polecam!

sobota, 27 sierpnia 2011

"Zła Kobieta", czyli wreszcie zabawna komedia



Tytuł: Zła Kobieta
Tytuł oryginału: Bad Teacher
Reżyseria: Jake Kasdan
Premiera: 12 sierpnia 2011(Polska) i 17 czerwca 2011(Świat)
Produkcja: USA
Gatunek: Komedia
Obsada: Cameron Diaz, Lucy Punch, Jason Segel, Justin Timberlake
Czas trwania: 92 minuty


Wybierając się na jakąś komedię do kina zawsze zastanawiam się na jaki typ trafię. Rozróżniam dwa podstawowe: komedie głupie i po prostu żałosne oraz takie, które faktycznie spełniają swoją rolę. „Zła Kobieta” mnie zaintrygowała. Czytałam parę recenzji, w których wypowiadali się pozytywnie i chwalili nową twarz Cameron Diaz, ale pojawiały się również takie, które okrzykiwały film mianem „tragedii”. „Zła Kobieta” bardzo mi się spodobała, trafiłam na zabawną komedię w której rzeczywiście Cameron Diaz pokazuje nam swoje możliwości w innej roli.

czwartek, 25 sierpnia 2011

"Na krawędzi cienia" czyli nudne początki interesującej lektury.

Pierwszy tom Trylogii Mrocznego Anioła autorstwa Brenta Weeksa przebojem wdarł się na rynek wydawniczy nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale także i w Polsce. Opowieśc o chłopcu z plebsu, który staje się legendarnym siepaczem (zabójcą) może nie oferowały zbyt wiele nowych motywów i pomysłów na tle dokonań w tym gatunku, ale były świetnie napisane i z ciekawością przewracało się kolejne strony. „Na Krawędzi Cienia” to kontynuacja przygód Kylara, chociaż tym razem nie jest już on tym jedynym, najważniejszym bohaterem. Pisarz zwiększył ilość postaci, które obserwujemy i położył większy nacisk na politykę i osoby, które w pierwszej części pełniły role drugo- a nawet trzecioplanowe. Czy wyszło to na dobre tej lekturze? 

środa, 24 sierpnia 2011

"Charlie St. Cloud" czyli Zac Efron potrafi jednak grać.



Tytuł: Charlie St. Cloud
Reżyser: Burr Steers
Data premiery: 29 października 2010 (świat), 30 lipca 2010 (Polska)
Gatunek: Dramat z elementami fantasy
Produkcja: Kanada, USA
Aktorzy: Zac Efron, Amanda Crew, Charlie Tahan, Ray Liotta
Długość: 99 minut
Film na podstawie książki autorstwa Bena Sherwooda

Są aktorzy, których po prostu nie lubię i nie mam wysokiego mniemania o ich poziomie aktorskim. Staram się unikać oglądania filmów z nimi i rzadko kiedy zmieniam zdanie na ich temat. Dotyczy to także dawną gwiazdkę Disney’a – Zacka Efrona. Znany z serii High School Musical i z wszelkiej maści pudelków, kozaczków i obcasików aktor, próbuje swoich sił w poważniejszym repertuarze. Starając się zmienić swój wizerunek, podjął decyzję o zagraniu głównej roli w filmie „Charlie St. Cloud”. Jest to ekranizacja książki autorstwa Bena Sherwooda (jej recenzję znajdziecie na blogu Agny pod tym linkiem). To właśnie po przeczytaniu tego wpisu i zapoznaniu się z opisem treści książki, postanowiłam w końcu obejrzeć film.

wtorek, 23 sierpnia 2011

"Droga Cienia" czyli jak zostać doskonałym zabójcą.

Autor: Brent Weeks
Tytuł: Droga Cienia
Seria: Trylogia Nocnego Anioła
Wydawnictwo: MAG
Rok wydania oryginału: 2008


Brent Weeks to dość nowe nazwisko wśród pisarzy fantastyki, ale ten autor już teraz cieszy się popularnością na całym świecie. Jego debiutancka powieść, pierwszy tom Trylogii Nocnego Anioła okazała się sukcesem i doczekała się wydana w wielu krajach. Także w Polsce „Droga cienia” została dobrze przyjęta i oczarowała wielu czytelników. Z czego wynika taka sytuacja i czy rzeczywiście warto sięgnąć po ten nowy cykl fantasy? 

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

"Rango", czyli animacja dla każdego


Tytuł: Rango
Reżyseria: Gore Verbinski
Data premiery: 4 marca 2011(Polska) i 14 lutego 2011(Świat)
Produkcja: USA
Gatunek: Animacja
Obsada(dubbing oryginalny): Johnny Depp, Isla Fischer, Abigail Breslin, Claudia Black
Muzyka: Hans Zimmer




Czasami tuż po obejrzeniu filmu nie mogę przestać się uśmiechać. Popadam w niesamowicie radosny humor. Dzieje się tak tylko po naprawdę przyjemnym, fajnym i ciepłym filmie. Tak właśnie miałam z Rango. Animacją na którą czekałam bardzo długo. Kiedy tylko dowiedziałam się, że pojawi się w nim mój ulubiony aktor: Johnny Depp od razu wiedziałam, że nie przejdę obojętnie obok tego tytułu. Niestety w moim mieście, w kinach była tylko wersja z polskim dubbingiem. Zdecydowałam się zaczekać i było warto. Nie dość, że te dwie godziny trwania filmu spędziłam w domowym zaciszu, ze słuchawkami i obrazem full HD to mogłam się rozkoszować niesamowitym głosem Deppa. Czy Rango to animacja dla każdego? Co jest w tym filmie tak wspaniałego, że nie mogłam przestać się uśmiechać?


Zacznijmy od fabuły. Akcja rozgrywa się w czasach współczesnych. Kamelon Rango podróżuje samochodem w swoim „terrarium”(nie wiem jak się nazywa takie coś dla kameleonów xD), kiedy nagle szklane naczynie wypada z samochodu, a nasz bohater ląduje na środku odludzia, czyli pustyni. Jedynym zmiennym elementem krajobrazu jest droga, którą z bardzo dużą prędkością poruszają się auta. Rango, ubrany w hawajską koszulę(no wygląda jak Cejrowski po prostu)nigdy nie widział świata po za swoim małym więzieniem. Spotyka tajemniczego pancernika, który każe mu iść za swoim cieniem, w ten sposób dostanie się do wody. Rango rozpoczyna swoją podróż i natrafia na pewną dziewczynę(niestety nie wiem jaki to gatunek zwierzęcia).

Ta wymierza do niego z rewolweru i zadaje jakieś dziwne pytania. W końcu pozwala zabrać się z nią Rango i razem wyruszają powozem do miasta „Dirt”. Spełnia się jedno z marzeń kameleona, który zawsze chciał być aktorem i bohaterem, jego oczom ukazuje prawdziwe westernowe miasteczko. Stworzenia chodzą z rewolwerami, w prawdziwych kowbojskich strojach. Kiedy Rango zostaje sam wyrusza do pobliskiego baru. Jest bacznie obserwowany przez mieszkańców, którzy wydają się być bardzo niebezpieczni. Nagle nasz bohater uwiadamia sobie, że może być kim tylko chce. Wybiera sobie imię Rango i opowiada abstrakcyjną historię jak to zabił 7 groźnych braci jedną kulą. Wprowadza postrach, ale wszyscy go podziwiają.

Nagle do baru wchodzą największe miastowe zbiry i wyzywają go na pojedynek. Na szczęście/nieszczęście Rango nie dochodzi do wymiany pocisków. Zbiry uciekają, a kamelon zostaje sam. Czemu wszyscy się pochowali? Sprawa wyjaśnia się bardzo szybko, miasteczko atakuje wielki „jastrząb”(coś ptako podobnego). Legendarne stworzenie od bardzo dawna terroryzuje mieszkańców. Rango rzuca się do ucieczki i przez zupełny przypadek zabija „jastrzębia”. Zostaje okrzyknięty bohaterem, a wkrótce również szeryfem. Niestety ludziom w „Dirt” nie żyje się najlepiej, brakuje im wody, a cotygodniowa dostawa cennego płynu już się nie pojawia. Zapasy znikają. Kto jest temu winny? Czy Rango uda się zdobyć wodę? Czy pokona legendarną kobrę, która bała się tylko „jastrzębia”? Czy wielkie oszustwo popełnione przez kameleona zostanie wykryte?

Zapewne sądzicie, że opowiedziałam Wam większą część fabuły. Otóż nie zrobiłam tego. W filmie jest mnóstwo akcji i jest to jakby skomplikowane. Ciągle się coś dzieje, pojawiają się wątki poboczne, które w rzeczywistości są ze sobą bardzo powiązane i tworzą niesamowitą intrygę. Sama animacja trwa prawie dwie godziny, więc siłą rzeczy musi się sporo wydarzyć.

Bohaterowie to jeden z elementów, który bardzo mi się podobał. Rango jest… genialny. Zabawny, realny i po prostu jest sobą. Przekazuje swoją osobą pewne wartości. Chce stać się kimś innym nie wiedząc kim w rzeczywistości jest. Nie potrafi odnaleźć swojego „ja” i zrozumieć samego siebie. Wbrew pozorom rzadko pojawia się taki motyw w bajkach, a z pewnością nie tak rozbudowany jak w „Rango”. To nie jest animacja tylko dla dzieci. Nawet powiedziałabym, że to film dla dorosłych, ale o tym będę pisać później, powróćmy do postaci. Wszystkie stworzenia jakie pojawiają się na ekranie bardzo różnią się od siebie. Nie tylko wyglądem, ale również charakterem. Bardzo zaintrygowała mnie postać Priscilli. Te jej śmieszne, przebiegłe oczy i ciekawe wypowiedzi. Pojawiała się dosyć rzadko, ale naprawdę ją polubiłam. W sumie nawet nie wiem dlaczego. Z resztą trudno mi wytłumaczyć czemu bohaterowie w „Rango” są świetni, musicie mi po prostu uwierzyć na słowo.

Jak to zwykle bywa w animacjach, pojawia się sporo humoru. „Rango” pod tym względem wcale się nie różni. Jest mnóstwo żartów i śmiesznych sytuacji. W porównaniu do innych tego typu filmów są faktycznie zabawne i często z podtekstami, które zrozumieją tylko dorośli. Jak już wcześniej wspominałam, to nie jest w pełni animacja dla dzieci. Młoda osoba raczej nie zauważy tych aluzji i będzie się po prostu świetnie bawić, natomiast dorosły wyczuwa te podteksty i również się „uśmieje”. Kolejnym potwierdzeniem tego stwierdzenia są bohaterowie i ich wartości. Z pozoru dziecięcy przekaz, jest w rzeczywistości czymś głębszym. To chyba jedyna animacja o której mogę tak powiedzieć.

Co z obsadą? Na wstępie powiedziałam, że pojawia się mój ulubiony Johnny Depp, a pozostali? Oprócz tego genialnego aktora spotkamy również osoby takie jak: Isla Fischer(„Wyznania Zakupoholiczki”) , Abigail Breslin(„Bez mojej zgody”, Claudia Black(Farscape) i wielu innych. Przede wszystkim ich głosy doskonale pasują do postaci, które grają. Wczuwają się w role i wychodzi im to po prostu świetnie. Na samym końcu wpisu zamieszczam filmik z tzn. „behind the scenes”, gdzie możecie zobaczyć jak wyglądało nagrywanie dubbingu. Aktorzy faktycznie grali, aby dać swoim głosom „realności”.

W filmie pojawia się wspaniała muzyka. Powód? Jest mój ulubiony kompozytor Hans Zimmer, znany z „Mustanga z Dzikiej Doliny”, „Króla Lwa” czy „Piratów z Karaibów”. Piosenki są dynamiczne, w klimatach dzikiego zachodu i ironicznie. Często wywoływały u mnie napady śmiechu. Są również w bardzo fajny sposób przedstawione. Cztery „sowy?” są ubrane w stylu dzikiego zachodu, z instrumentami zawsze grają w tle. Wygląda to niesamowicie, a jeszcze lepiej brzmi. Jeśli zaś chodzi o samą animację to również muszę pochwalić twórców. Ktokolwiek wymyślał postacie ich wygląd oraz ubiór był geniuszem. Piękne szczegóły i tu nawet nie chodzi o samo HD, ale wykonanie tych stworzeń. Bohaterowie są doskonale zrobieni, dopracowani do ostatniego najmniejszego elementu. To po prostu jest piękne.

A gdzie wady? Nie ma. Nie wiem czy jestem po prostu zaślepiona tą magią „Rango”, albo coś w tym stylu, ale ten film był niesamowity. Od muzyki(słucham nawet soundtracka) i animacji aż po fabułę. Świetnie się bawiłam, a po skończeniu filmu towarzyszył mi niesamowity nastrój. Czułam się szczęśliwa i podekscytowana. Mało jest produkcji, które potrafiłyby wywołać właśnie takie pozytywne i silne emocje. Czy polecam? Nie, ja rozkazuję. Nigdy tego nie robiłam, ale po prostu musicie obejrzeć „Rango”. Nie pożałujecie.


Plusy:
-świetna muzyka
-wspaniała obsada
-piękna animacja
-ciekawa fabuła
-aluzje dla dorosłych
-dla każdego, bez względu na wiek
-zabawny

Minusy:
-nie istnieją

Ocena: 10/10




niedziela, 21 sierpnia 2011

"Captain America", czyli kolejny film oczami sióstr.


Zapraszamy Was do kolejnej odsłony "Filmy oczami sióstr", gdzie zamieszczamy nasze dyskusje i wypowiedzi na temat filmów.
Kapitan Ameryka (właściwie Steve Rogers) to pierwsza postać stworzona przez Marvel Comics. Steve przed wojną był studentem sztuki, który w 1940 postanowił zaciągnąć się do wojska. Nie został przyjęty z powodu słabego zdrowia, ale dostał propozycję uczestniczenia w tajnym eksperymencie. Został poddany terapii, która zwiększyła jego inteligencję i siłę. Przemienił się w super bohatera nazwanego Kapitan Ameryka. Zostaje wysłany do walki z nazistami, jego największym wrogiem jest Red Skull.


piątek, 19 sierpnia 2011

Stosik radosiewki:)

Ostatnio namnożyło mi się książek, które chcę i powinnam przeczytać. Pomimo wakacji nie czytam aż tak dużo, żeby nadrobić zaległości;/ Nawet podczas tygodniowego wyjazdu do Turcji nie udało mi się przeczytać kilku książek - skończyłam zaledwie pierwszy tom trylogii Brenta Weeksa o Kylarze. A najgorsze jest to, że cały czas na moje półki trafiają kolejne książki i już niedługo nie będę miała gdzie je trzymać. Stosik w pełnej okazałości jest dość duży, ale znając życie, przeczytam książki recenzyjne z Gildii i zanim wezmę się za te moje własne, dostanę kolejne tytuły do recenzowania.


czwartek, 18 sierpnia 2011

"Żona na Niby", czyli dobra komedia romantyczna


Tytuł: Żona na Niby
Tytuł oryginału: Just go with it
Reżyseria: Dennis Dugan
Data premiery: 1 kwietnia 2011(Polska), 8 lutego 2011(świat)
Produkcja: USA
Gatunek: Komedia romantyczna
Obsada: Adam Sandler, Jennifer Aniston, Nicole Kidman, Nick Swardson

W aktualnych czasach, kiedy chcemy obejrzeć dobrą komedię, musimy wybierać z pośród ogromnej ilości tytułów. W takim natłoku nazw łatwo się pomylić i w rezultacie trafić na jedną z tych „tragicznych” komedii. Czy popełnimy błąd decydując się na „Żonę na niby”? Czy gwiazdorska obsada podwyższy poziom filmu?

wtorek, 16 sierpnia 2011

"Gdzie Indziej", czyli jedna z moich ulubionych książek



Autor: Gabrielle Zevin
Tytuł: Gdzie Indziej
Wydawnictwo: Initium
Oprawa: miękka
Ilość stron: 246
Cena z okładki: 31,90 zł

„Gdzie Indziej” autorstwa Gabrielle Zevin to książka, która zafascynowała mnie swoim opisem. Niestety miałam ogromny problem ze znalezieniem jej na sklepowych półkach. Kiedy wreszcie mi się udało ją zakupić, z wielkim podekscytowaniem zabrałam się do czytania. Czy „Gdzie Indziej” sprostało moim oczekiwaniom?



Fabuła powieści rozgrywa się w czasach współczesnych. Piętnastoletnia Lizz jest zwykłą nastolatką, której największym zmartwieniem jest wybór collegu bądź sukienki na bal. Jednak pewnego dnia dziewczyna zostaje potrącona przez taksówkę i umiera. Już sam cytat, który znajdziemy na odwrocie książki sporo nam mówi: „Przykro mi, ale nie spotkało mnie nic szczególnego… Jestem tylko dziewczyną, która zapomniała spojrzeć w obie strony, zanim przeszła na drugą stronę ulicy”. Lizz budzi się na statku w piżamie. Dopiero po pewnym czasie zdaje sobie sprawę, że jest martwa. Owy statek zmierza ku krainie zwanej „Gdzie Indziej”, miejscu w którym „żyją” zmarli. Zdruzgotana dziewczyna nagle zdaje sobie sprawę, że już nigdy nie wyjdzie za mąż, nie będzie miała dzieci, nie zdobędzie prawa jazdy ani nie wybierze się na ten głupi bal. Po dopłynięciu do celu, spotyka swoją babcię- Bett, która opuściła ją tuż przed narodzinami Lizz. Bett pomaga nastolatce zaaklimatyzować się w nowym miejscu, ale akceptacja aktualnego stanu rzeczy okazuje się być bardzo trudna. „Gdzie Indziej” to miejsce nie różniące się praktycznie niczym od naszej Ziemi. Jednakże nie ma tam życia wiecznego, człowiek młodnieje, aż w końcu kiedy staje się niemowlakiem wraca na Ziemię i przychodzi na świat ponownie. Śmierć nie jest końcem, to zaledwie kolejny etap życia. Czy Lizz uda się zaakceptować własną śmierć? Czy odnajdzie się w „Gdzie Indziej”?


Fabuła to istny majstersztyk. Genialny pomysł Gabrielle Zevin ze światem „Gdzie Indziej” zaskoczy nawet najbardziej obeznanych czytelników. W zasadzie, jeśli miałabym być szczera to właśnie chciałabym trafić do takiego miejsca po śmierci. Nie jest przesadnie idealne jak to często bywa w przypadku książek przedstawiających „niebo”. „Gdzie Indziej” faktycznie zdaje się być po prostu następnym etapem życia. Gabrielle Zevin postawiła sobie bardzo trudne zadanie, w końcu bardzo łatwo przekroczyć cienką linię pomiędzy przesadą, a niedosytem. 

Bohaterowie stanowią jeden z największych atutów tego tytułu. Postacie są dobrze wykreowane, a co najważniejsze bardzo realne. Lizz nie jest nikim specjalnym, po prostu nie uważała przechodząc przez ulicę. Jeśli szukacie w tej książce osób, które mają jakieś tajemne moce, muszą ocalić świat, albo coś w ten deseń to nie znajdziecie tego w tej książce. Tutaj autorka skupia się na zwykłych ludziach, ich uczuciach, akceptacji siebie, śmierci oraz utraty bliskich. „Gdzie Indziej” stanowi tytuł pełen „wartości’. „Gdzie Indziej” to wzruszająca lektura, pełna emocji i przemyśleń. Czytając ją miałam wrażenie, że idealnie trafia do mojej duszy. Momentami aż łezka potrafiła zakręcić się w oku. Nie brakowało także fragmentów zabawnych, które dobrze urozmaicały treść.

Trudno mi ukryć fakt, że uwielbiam wydawnictwo „Initium” i zawsze poluję na ich książki. „Gdzie Indziej” posiada cudowną okładkę, która idealnie pasuje do fabuły powieści. Biorąc książkę do ręki czujemy profesjonalizm. Papier jest miły, gładki oraz dobrej jakości. Czcionka czytelna i w dobrym rozmiarze. Niestety trochę musze ponarzekać na korektę. Znajdziemy sporo literówek, które dosyć mocno rzucają się w oczy. Jednak ja jestem w stanie wybaczyć to „Initium”, chociażby ze względu na tą niesamowitą okładkę.

Nie da się ukryć, „Gdzie Indziej” oczarowało mnie całkowicie. Książka trafia do listy „ulubionych”. Komu polecam? Osobom, które nie boją się tytułów wzruszających, psychologicznych, a co najważniejsze oryginalnych. Z pewnością nie pożałujecie spotkania z tą powieścią. Na zawsze zapisze się w Waszej pamięci.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Green Lantern (2011) - czyli Zielona Latarnia kontra krytyczne opinie sióstr.

We wszechświecie równie olbrzymim, co tajemniczym od wieków istnieje pewna niezauważalna, lecz potężna siła – obrońcy pokoju i sprawiedliwości, zwani Green Lantern Corps. Jest to grupa wojowników, którzy przysięgli strzec międzygalaktycznego porządku. Każdy z nich nosi pierścień, obdarzający go nadzwyczajnymi mocami. Kiedy jednak pojawia się nowy wróg, Parallax, który grozi, że zniszczy układ sił we wszechświecie, losy Green Lantern Corps oraz Ziemi spoczywają w rękach najmłodszego rekruta, Hala Jordana (Ryan Reynolds), pierwszego człowieka w szeregach organizacji. Jeśli wspierany przez innego pilota – swoją ukochaną z dzieciństwa, Carol Ferris (Blake Lively) – szybko nauczy się panować nad nowymi mocami i odnajdzie w sobie odwagę, by pokonać swe lęki, to być może stanie się nie tylko osobą, bez której pokonanie Parallaxa nie byłoby możliwe, … ale także największym wojownikiem Green Lantern.
[oficjalny opis dystrybutora]

To nasz pierwszy tego typu tekst i jesteśmy ciekawe, co sądzicie o tego typu dyskusjach o filmach. Czy wam się podobają, czy może wolelibyście po prostu jedną recenzję. Zwykłe teksty o filmach i serialach też będą się pojawiały. I najważniejsze - jeśli nie widzieliście jeszcze filmu, w dyskusji mogą pojawić się spoilery - nie zdradzamy zakończenia itd. ale drobne strzeszczenia i odwołania do fabuły są.

Radosiewka: Green Lantern, czyli po polsku Zielona Latarnia to tytuł na który czekałam z niecierpliwością z jednego, prostego powodu - gra w nim Ryan Reynolds. Opisy fabuły i pokazywanie kosmitów zasiały we mnie ziarnko wątpliwości, ale na film i tak poszłam.

Raya: A ja w sumie nie miałam pojęcia na co idę do kina. Kiedy przeglądałyśmy repertuar chciałam wybrać się na coś innego...

Radosiewka: A na co innego? Czyżbyś uległa mojej silnej perswazji?:)

Raya: Było mnóstwo fajnych filmów np. Larry Crowne, Drzewo Życia, Oszukać Przeznaczenie V... mogłabym długo wymieniać. Niestety to nie była Twoja perswazja, ale pasująca nam godzina ;]

Radosiewka: Czuję się zawiedziona... A wracając do filmu, sama idea organizacji Green Lantern pochodzi z amerykańskich komiksów, byłam więc przygotowana na dużą ilości braku logiki, patetyczności itd. Ale mimo to, te zielone latarnie energii i kosmici którzy prawie zawsze wyglądają jak ludzie wywoływała u mnie uśmieszki na twarzy.




Raya: Jak dla mnie film nie był w ogóle reklamowany. Nie bez powodu nie miałam o nim bladego pojęcia, kiedy rzuciłaś tytułem. Po prostu nie ma w nim tego braku logiki i ciągłych efektów specjalnych. 

Radosiewka: Ja rzadko oglądam TV, ale w necie było o nim dużo pisane, no i w kinach były trailery. Chociaż to koszmarne 3D niedługo nawet z lodówki będzie nam wyskakiwało. W tym filmie nie było jakoś świetnie zrobione, ale przynajmniej efekty specjalne dawały radę. Szkoda tylko, że całość urywa się w najciekawszym momencie w sumie i mamy już rozwiązanie akcji. Film jest według mnie zbyt krótki.

Raya: Omg... jak ja nie znoszę 3D. Po co to komu? Męczy wzrok, kolory są ciemne... Potem podczas reklam jest tylko “zdejmij okulary”, “załóż okulary”. Czy to naprawdę jest aż takie fajne? Efekty specjalne w tym filmie były całkiem dobre, chociaż czasami przekraczały granice absurdu. No, ale przecież o to chodzi w takich filmach. Byleby nie trwało to przez cały czas. Jeśli chodzi o długość “Green Lathern” to również miałam wrażenie, że jakoś szybko się skończył.. Zdążyłyśmy usiąść, pozdejmować te okulary, pooglądać sobie Ryana Reynoldsa, a tu nagle napisy końcowe. Moment, a gdzie punkt kulminacyjny?

Radosiewka: Właśnie nie wiem, chyba zapatrzyłam się w walkę z Parallaxem (swoją drogą kto wymyśla nazwę kojarzącą się z jakimiś lekami?) i zastanawiałam się, co będzie robił gdy jednak ucieknie aby zgromadzić siły przed wielkim finałem. A tutaj bum i nagle koniec!

Raya: Masz na myśli tą wielką ośmiornicę we mgle?



Radosiewka: Dokładnie. I dziwiło mnie jeszcze to, jak szybko władze USA (przecież nic nigdy nie dzieje się w Europie, a Australia to już temat tabu) zaakceptowały obecność dziwnego zielonego człowieka czarującego tory wyścigowe:P

Raya: No, bo przecież to normalne. Kosmici przylatują, wielka ośmiornica w kształcie trupiej czachy atakuje(niespodzianka) Nowy Jork, a policja każe im opuścić ulice... 

Radosiewka: Tja, i schować się w domach, żeby potem nie było korków przez szczątki ludzkie. Jakiejś wybitnej gry aktorskiej nie zauważyłam, ale tego typu filmu tego nie wymagają. W każdy razie Ryan Reynolds wyglądał świetnie jak zawsze.

Raya: Ryan Reynolds sprawia, że obiektywna ocena tego filmu nie jest możliwa. Po prostu “Green Lathern” na wstępie od razu dostaje ode mnie + do oceny. A jak podobali Ci się kosmici? Jak dla mnie byli po prostu śmieszni. Miałam wrażenie, że cofnęłam się do XX wieku. 

Radosiewka: Najbardziej rozśmieszyła mnie wielka rada międzygalaktyczna i jej naiwność ukryta niby pod wielką mądrością. A motyw z tym, że poprzednik Hala był najlepszym członkiem tajnej organizacji i Ziemianin nie dorośnie mu do pięt wywołuje śmiech na sali. No i dawno nie słyszałam tyle patetycznych mów o odwadze i przezwyciężaniu strachu.

Raya: Rada to w ogóle jakaś porażka totalna. Po pierwsze czy te “ufoludki” lewitujące w tym kamiennym kręgu, którego nigdy nie opuszczają musiały być takie “dobre”. No ja rozumiem, że w tych wszystkich filmach jest wyraźny podział ‘zło”, “dobro”, ale... Oj tak. Uwielbiam kiedy nasz główny bohater, który jest nikim okazuje się następcą/synem/wujkiem(niepotrzebne skreślić) jakiegoś wielkiego władcy/wojownika etc. Skąd to znamy? Od zera do bohatera? 

Radosiewka: Sam motyw z tym, że nasz bohater, próbujący dorównać ojcu w byciu równie dobrym pilotem jak on, a jednocześnie będącym roztrzepaną osobą nie jest zły. Bardziej oklepanym motywem jest złość niezrozumiałego syna jednego z senatorów, który staje się złą postacią i jednym z oponentów. Oczywiście zyskuje specjalne moce i staje się brzydki. 

Raya: No ja tego nie rozumiem. Czemu ‘dobro” ma cudowną rodzinę, super moce, takiego Ryana Reynoldsa, a “zło” zawsze jest brzydkie, ma kiepskie, bezsensowne moce, nigdy nie jest przebiegłe... Przecież to jest okropnie głupie.



Radosiewka: Niestety większość tego typu filmów nie wychodzi poza ramy gatunku. Ale Green Lantern jest aż do bólu przeciętny i nie zaskakuje niczym, nie licząc krótkiego czasu trwania i źle dawkowanego napięcia i akcji. Podobno pomimo nie aż tak dużej sprzedaży biletów, powstanie druga część - może będzie lepsza?

Raya: Czyli uległam pierwszemu wrażeniu i urokowi Ryana Reynoldsa. Przecież pamiętasz jak wyszłyśmy z kina i stwierdziłyśmy, że film był super. 

Radosiewka: Ale po dzisiejszym obejrzeniu Captaina Ameryki stwierdzam, że taki blockbuster może mieć nie tylko superbohaterów i efekty specjalne, ale także fabułę i jakieś osobowości bohaterów.

Raya: W sumie masz rację, ale uważam również, że tak dyskusja jest bardzo pomocna. Czyli jak? Co o tym ostatecznie sądzisz?

Radosiewka: Zielona Latarnia nie jest filmem złym, ale nie oferuje żadnej uczty dla inteligencji widza, razi sztucznością i naiwnością. Niemniej do oglądania w kinie, gdy chcemy zobaczyć efekty specjalne i grają tam aktorzy których lubimy, film będzie jak znalazł. Szkoda tylko, że tak szybko się kończy...

Raya: Zgadzam się z Tobą. Film jest w porządku, ale raczej szybko o nim zapomnę. Uważam, że doskonale sprawdzi się dla fanek Ryana Reynolds’a. Zobaczyć go w obcisłym zielonym kostiumie i (śmiesznej)masce to nie lada widowisko ;].


niedziela, 14 sierpnia 2011

Wiedźma.com.pl, czyli prawdziwe urban fantasy


Książki urban fantasy są ostatnimi czasy bardzo popularne. Jednak nie są to tytuły, które działają na korzyść tego stosunkowo nowego gatunku. Powieści o wampirach, bądź demonach spowodowały, że hasło urban fantasy kojarzy nam się z literaturą słabą, czytaną głównie przez „naiwne” nastolatki. Na szczęście nadal są pisarze, którzy nie odpuszczają tak łatwo i nie dają w pełni polec temu specyficznemu gatunkowi. Pośród tych właśnie osób znalazła się Ewa Białołęcka, autorka „Wiedźma.com.pl”. To właśnie dzięki takim lekturom warto nie rezygnować z urban fantasy.


Krystyna jest samotną matką, posiadającą duże problemy finansowe. Reszka, bo tak właśnie każe na siebie mówić Krystyna, ma niewdzięczną pracę redaktorki. Musi czytać denne powieści i udawać że absurdalne, a czasami wręcz idiotyczne stwierdzenia są świetne. Jednak mimo wszystko nie rezygnuje z tej posady ze względu na swojego syna oraz dlatego, że uwielbia pracę przy komputerze. Krystyna bowiem, jest uzależniona od Internetu i komputera. Pewnego dnia dowiaduje się, że otrzymała spadek po zupełnie nieznanej jej ciotce. Kobieta wyrusza do niewielkiej wsi, gdzie czeka na nią dom, który być może da jej rodzinie lepsze życie. Jednak nic nie dzieje się tak jak powinno. Tajemnicza ciotka, okazuje się być miejscową wiedźmą, postrachem całej wsi. Czy te śmieszne plotki są prawdziwe? Czy duchy widziane przez Reszkę to tylko jej wyobraźnia?

True Blood, czyli niebłyszczących wampirów sezon 4



Wampiry ostatnimi czasy są bardzo popularne. Nie tylko w świecie literatury, ale również filmu. Ekranizacja „Zmierzchu” sprawiła, że zaczęły pojawiać się również seriale takie jak: Vampire Diaries albo True Blood. Obydwa powstały na bazie książek. Pierwszy jest bardziej młodzieżowy, drugi zaś przeznaczony dla publiki dorosłej. Jestem na bieżąco z obydwoma. Jednak dzisiaj chciałabym obiektywnie ocenić najnowszy sezon True Blood, który zbliża się ku końcowi. Wyemitowano już 7 odcinków, a do wielkiego finału dzielą nas zaledwie 5. To 4 sezon True Blood i wzbudzający skrajne emocje - przez wiele osób uważany za niesamowity albo żenująco słaby. Czy serial dalej trzyma swój wysoki poziom? Ze względu na to, że będę powoływać się na poprzednie sezony oraz ten najnowszy ostrzegam, spojlery.

piątek, 12 sierpnia 2011

Recenzja "Amerykanin. Niezwykle skryty dżentelmen" czyli nie mam pomysłu na tytuł...

W dzisiejszych czasach bardzo często filmowcom o wiele bardziej opłaca się adaptować jakąś książkę na film, niż stworzyć własny, oryginalny scenariusz. Czasami jednak taka kombinacja i współistnienie dwóch odmiennych typów rozrywki okazuje się być nietrafionym pomysłem. Właśnie tak stało się z książką autorstwa brytyjskiego pisarza Martina Bootha o tytule „Amerykanin. Niezwykle skryty dżentelmen” oraz jego ekranizacją z Georgem Clooney’em wcielającym się w postać głównego bohatera. 

Na samym początku recenzji warto podkreślić, że okładka książki i obejrzenie filmu (bądź jego zwiastunów) może wprowadzić czytelnika w mylne wrażenie, że mamy do czynienia z dziełem napakowanym akcja, adrenaliną i dużą ilością strzelanin (sugeruje to nawet okładka z biegnącym Clooney’em). Jest to jednak błędne myślenie i aby przynajmniej częściowo przygotować się na odbiór tej lektury należy wiedzieć, że autor położył w niej nacisk na coś zupełnie innego. Akcja książki toczy się w jednym z wielu małych miasteczek położonych w środkowych Włoszech. Narratorem jest sam bohater, przez mieszkańców nazywany Signorem Farfallą (motylem). Prowadzi nas krętymi uliczkami miejscowości, pokazuje miejsca warte odwiedzenia i przede wszystkim twory portrety ludzi, których napotyka na swojej drodze. Od samego początku wiemy jednak, że pod maską artysty zajmującego się malowaniem motyli stąd też jego przydomek) kryje się ktoś inny. Narrator z początku stara się ukryć to, kim jest i czym się zajmuje. Niestety, już sama okładka zdradza dużo o jego profesji (chociaż nie jest to morderca). 

Opisy ludzi i miejsc zajmują znaczną część książki i wymagają przyzwyczajenia się do powolnego postępu akcji i skoncentrowaniu się na wyobrażaniu sobie wszystkiego, co przedstawia Signore Farfalla. A z początku nie jest to łatwe, może wręcz zniechęcić do lektury i odłożenia książki na półkę. Bieg wydarzeń przyśpiesza dopiero pod koniec, gdy już oswoimy się z dużą ilością niepotrzebnych informacji, opisów i jesteśmy gotowi na czytanie „Amerykanina” z pewną przyjemnością pojawia się kulminacyjny moment i szybkie zakończenie. Booth miał zamiar stworzyć lekturę w której umieści dużo przemyśleń o życiu, śmierci i tym, kim jesteśmy ale nie był w stanie w odpowiedni sposób dozować opisy i momenty akcji, które pobudzą przysypiającego czytelnika. 

Osoby które zdążyły wcześniej obejrzeć film i mimo to chcą przeczytać oryginał z pewnością ucieszy wiadomość, że mamy do czynienia z innym zakończeniem. Niemniej książka ta w żadnym aspekcie nie wybija się ponad przeciętność, a ogromna ilość przemyśleń i opisów, bez jakiejkolwiek akcji czy próby zachęcenia do dalszego poznawania fabuły odrzuci wiele osób. Być może miłośnicy Toskanii i Włoch będą zadowoleni z lektury, ale nawet oni znajdą na rynku wydawniczym lepsze tytuły.

Popularne posty